Lato w Norwegii – tak, do powtórzenia sto razy! Szczególnie, jeśli ma się to szczęście, by odkrywać to miejsce w towarzystwie lokalsów.
Zamiast autobusów łapiesz prom, żyjesz na wyspie z farmerami, od których kupujesz jajka, pomidory i rzepę przez aplikację z lokalnej budki przy drodze. W jedynym sklepie (kawiarni) w porcie czekasz w kolejce po ciepłe lokalne ciastka z kwaśną śmietaną, gdy przed tobą Norweżka lat 75 wybiera odcienie wełny na sweter, którego zdjęcie przyniosła wycięte z katalogu. Uczysz się łowić makrele. Jesz najlepszego wędzonego łososia. I łososia pieczonego z obowiązkowym sosem, jaki robi się w każdym domu czyli sosie z rozpuszczonego masła i kawałków gotowanego jajka. Płyniesz fiordami, by potem wspinać się po pionowych skałach na szczyt. Myślisz, że wiesz co nieco o turystyce, i dowiadujesz się, że nic nie wiesz, bo norweskie szlaki potrafią być takie, że modląc się by nie spaść w przepaść na skale przypominasz sobie – dzięki Bogu mam wykupiony transport zwłok do kraju w ubezpieczeniu podróżnym…. Potem śpisz w namiocie trzyosobowym w piątkę na kawałku skarpy między skałami (dziękujesz Bogu kolejny raz, że namiot jest z wami, dwie czołówki i kuchenka gazowa) bo schronisko jednak nie jest tak osiągalne, jak się zdawało. Tak, potem czytasz w internecie, że ten szlak, to jednak był oznaczony na czarno i tylko dla profesjonalistów, ale wtedy siedzisz już w porcie, i tylko patrzysz na siniaki na nogach, które zostały jako ślady wspinaczki (tak, w przyszłości zakładaj, że Norwegowie z turystyką górską są szaleni). W domu oglądasz popularne reality show, w którym Norwegowie oglądają Norwega, który łazi po górach, szlakach i po lesie (Lars Monsen mistrz!) i w każdym odcinku uczy przetrwania – zaliczasz więc lekcję telewizyjną, drogie dzieci: jak rozpalić ognisko gdy w lesie pada i musisz niespodziewanie spać pod pałatką. Nie przeliczasz cen ile to jest na złotówki, bo i po co. Jesz w knajpie ryby i idziesz do tej, gdzie jest największa kolejka Norwegów, bo w menu mają jak w Fisketorget tylko to, co rano zostało złowione. Z wyprawy po szlaku taszczysz dojrzałe maliny moroszki – zwane arktycznymi, które są rarytasem i robisz z nich deser ze śmietaną, za który bogaci turyście w porcie płacą miliony.
Jeszcze kilka dni i obawiam się, że zaczęłabym chodzić do lokalnej biblioteki na zajęcia robienia szalików na drutach (rozkład zajęć dostępny w wyspiarskiej gazecie) i zaczęłabym zamiast o pogodzie rozmawiać o dzisiejszej cenie benzyny na stacji – co jest narodowym sportem znudzonych sąsiadów, którym zaprogramowane roboty kosiarki przycinają równo norweskie trawniki…