Podobno karma wraca. Spotkało mnie zatem coś wyjątkowego. O podróży do Indii marzyłam na studiach, ale nie wyszło. I po latach zupełnie niespodziewanie otrzymałam zaproszenie na hinduskie wesele do znajomego. W gronie przyjaciół z Indii, Iranu, Tajlandii i Bangladeszu włóczyliśmy się więc, po ulicach Delhi i Gwalioru. Siadaliśmy razem rano do śniadań z szarpanym ciepłym chlebem, jogurtem i piklami, a dzień kończyliśmy na daniach z pieca tandoor i gigantycznych porcjach aromatycznego ryżu. Pierwszy raz byłam w podróży, podczas której smakowało mi wszystko i nigdy dwa razy nie jadłam tego samego. Po tygodniu zaczęłam odróżniać ostre od ostrego, bo takiej palety przypraw jak Hindusi nie ma nikt.
Indie to:
Raj z warzywami, o których nie miałam pojęcia.
Raj dla miłośników herbaty.
Raj dla amatorów ulicznego jedzenia.
Raj dla poszukiwaczy różnorodności.
Raj kulinarny.
Prosto, szczerze, obficie w smaku.
Zostaną mi wspomnienia wspólnych posiłków na tarasie domu w Gwaliorze z całą rodziną, smaki weselnej uczty, zapach parzonej herbaty z mlekiem, cukrem i przyprawami. Uliczne stragany i gorące chleby maczane w sosie. Dojrzała papaja i słodkie lody.
A jak już bardzo tęsknię to idę do katowickiego lokalu Masala House na ul. Mickiewicza. A do Indii wrócę szybciej, niż myślę…