10 158 km, z tego 4492 samolotem i 5666 km autobus / bus / prom. 21 dni. Wystarczy, by nazbierać setki małych wspomnień, smaków i obrazków pod powiekami. Bo w sumie po to to wszystko, by oglądać coś, czego się jeszcze nie widziało, przyglądać się innym ludziom, dziwić się i próbować rzeczy nowych.
Za mną odpadające fragmenty lodowca, pingwiny w naturalnym środowisku, mityczny wiatr patagoński, najlepsze kawałki wołowiny pieczonej na ogniu i grillowane kraby królewskie, różne butelki malbeców, dżungla i ziemia ognista, kawiarnie, w których siadywał Borges, uliczne tango, murale z Maradoną, miasto Messiego, wioski andyjskie, pustynia solna, autobusy z kibicami, litry herbaty w termosie, tysiące wydanych pesos, tysiące kroków odmierzone w aplikacji.
Katowice – Warszawa – Londyn – Lima – Buenos Aires
Buenos Aires – Usuaia – San Sebastian – Puerto Progreso (Chile) – Rio Gallegos – El Calafate – Rosario – Salta – Purmamarca – Salina Grande – Salta – Cafayate – Salta – Resistencia – Puerto Iguazu – Buenos Aires
Buenos Aires – Sao Paulo – Londyn – Warszawa – Katowice
Galeria zdjęć na końcu – pod notatkami z podróży.
NOTATKI Z PODRÓŻY 1 – Nożownicy pod stadionem
Przewodniki donoszą, że to najniebezpieczniejsza dzielnica Buenos Aires. Że po zmroku zapomnij, a w ciągu dnia to tylko taksówką, masz dojechać na słynną ulicę Caminito. Że nie wolno skręcać w żadną boczną, bo ryzyko kradzieży i napadu… Jedziemy autobusem, Damian ma nóż w kieszeni i ustalamy reguły – że jakby co, ja na tyły i krzyczę ile sił. A jak będzie źle, to mam uciekać (choć nie widzę tego, bo w cieniu jest 40 stopni i prędzej dostanę zawału niż gdzieś dobiegnę). Upewniam się jeszcze na szybko w słowniku jak jest „pomocy” po hiszpańsku i jedziemy.
Wysiadka i idziemy. Najpierw trzeba dotrzeć do słynnej bombonierki, czyli lokalnego stadionu, który ma status świętego miejsca. Wiadomo – Argentyna, piłka, mecze, Boca Juniors. Okolica mało turystyczna, ale puste ulice, trochę bezpańskich psów. Cisza, może przestępcy mają sjestę? Docieramy pod stadion, a tam eksplozja turystów, sklepików z pamiątkami, tłum i centrum zakupowe. Jak na Krupówkach, knajpka za knajpką, ludzie siedzą i sączą wino, gra muzyka, w co drugiej restauracji pokaz tanga.
Już wiemy, że najstraszniejsze tutaj są wielkie figury Messiego i Maradony, z którymi można sobie robić zdjęcia (opłata 2-4 zł). Pewnie kieszonkowcy się zdarzają, jak wszędzie, gdzie portfele otwierane są co 10 minut.
Biznes wygrał – widać lepiej mieć turystów po swojej stronie – przyjadą, zjedzą, zostawią napiwki, kupią magnesy i zatańczą.
Ps My idziemy na grilla czyli argentyńskie asado i wracamy bezpiecznie do centrum.
NOTATKI Z PODRÓŻY 2 – Zasady. Teoria i praktyka
Dostać się na koniec świata to jedno, ale wydostać się z niego to kolejna kwestia do rozkminiania. Na dworcu autobusowym tylko miejsca do parkowania – informacji nie ma. Lokalsi mówią, że biuro z biletami jest dwie przecznice dalej. Idziemy, zamawiamy bilet na nocny transfer autobusem – to jedyna opcja poza samolotem, ale oczywiście droga przez Chile. Rozespani o 00.30 wsiadamy, kierowcy na wejściu pytają o wypełnioną deklarację na chilijską granicę. ? Oczywiście nikt nie wspominał o takim papierku… Ale jest progres – przy kierowcy naklejka z kodem QR więc podróż zaczynamy od klikania w telefony i deklarujemy, że nie wieziemy nic zabronionego.
Granica. Wielki napis, że do Chile nie wolno wwozić owoców i mięsa. Nie pytajcie dlaczego pomidor tak, a banan nie. Nie wiem. Ustawiamy się w kolejce do kontroli, pokazujemy paszporty, skanujemy plecaki.
Ja z kabanosami i kanapką z salami, Damian ze śliwkami w kieszeni w kurtce.
Tyle a propos zasad.
A potem jeszcze droga autobusem, promem, i przemierzanie Patagonii by dotrzeć pod lodowiec.
Jak było na końcu świata? Odludnie, z pingwinami, lwami morskimi, dzikimi końmi podczas trekkingu, z restauracjami, w których podaje się lokalny specjał czyli kraba królewskiego, złowionego z pobliskich wód.
NOTATKI Z PODRÓŻY 3 – Kraj na opak
W tym kraju jest wiele na opak z mojego punktu widzenia. Wołowina tańsza niż ser. Marny hostel w Patagonii kosztuje więcej niż za noc mieszkanie w Buenos Aires. Taksówką podróż 70 km pod lodowiec w jedną stronę z czekaniem kierowcy 3 h, aż sobie pooglądasz go z każdej strony kosztuje tyle, ile za jedną osobę to samo autobusem wycieczkowym. Podróż wielogodzinna (czyli np 22 h) potrafi być droższa niż ta sama odległość samolotem w 3 godziny… Zwiedzanie słynnego cmentarza płatne – ale tylko kartą, to samo miejskie akwarium, gotówką nie wolno (dlaczego pytam? Bo tak.). I oczywiście wszędzie trzeba pokazać paszporty my, dowód Argentyńczycy.
Na drogach co rusz kontrole – szczególnie na granicach prowincji. Papiery, dowody, kwity, postoje… Przez internet nie mam jak kupić biletu autobusowego (bo bez podania argentyńskiego dowodu osobistego się nie da), a dodatkowo siedzę w Patagonii, a bilet chcę z Rosario, które jest bagatela 2842 km stąd, a tam już jeżdżą inne firmy… Właścicielka hostelu poleca mi inną stronę, dzięki której kupuję bilet, płacę prowizję, uff. Jest! I patrzę, cholera, w pośpiechu wpisałam Damina zamiast Damian. Literówka. Pewnie będzie kłopot, jakieś przebookowanie, opłata, zmiana, może nowy bilet i wtopione 400 zł? Tymczasem wsiadamy do autobusu i tym razem nikt nawet nie patrzy na bilety.
I bądź tu mądra… Do tego ten lodowiec – też jest na opak, bo nie topnieje i się nie kurczy. To znaczy odrywają się od niego kawałki rozgrzane słońcem na czole, co stanowi nie lada gratkę i wszyscy zwiedzający wyczekują tej chwili (ostatnie wideo), by z hukiem bryły lodu wpadły do wody. Ale on wciąż rośnie mając za nic zmiany klimatyczne, które mu nie szkodzą. Co więcej, jest w miejscu, gdzie potrafi być baaardzo ciepło, a on i tak rośnie. Codziennie przybywa mu około dwóch metrów lodu.
Dla tych, którzy wytrwali i przeczytali do końca zostawiam kilka ciekawostek: jego pole lodu jest trzecią co do wielkości na świecie rezerwą wody pitnej | ma ponad 60 metrów wysokości i aż 30 kilometrów długości | początkowo nosił nazwę Bismarck, na cześć pruskiego kanclerza, dziś Perito Moreno, na cześć Francisco Pascasio Moreno, argentyńskiego naukowca i odkrywcy | w 2001 w jego szczelinach odkryto gatunek stawonoga, który uważany był wcześniej za wymarły. Ze względu na jego ekstremalne siedlisko nazwano go „Smokiem Patagonii” oraz „Perłą Andów”.
A tak w ogóle, to jest po prostu piękny, o kolorze, który zachwyca odcieniami błękitu i do tego jest majestatyczny. Był na mojej argentyńskiej liście podróżniczej numerem jeden i chyba tak zostanie.
NOTATKI Z PODRÓŻY 4 – Rzeczy święte.
W Argentynie są trzy świętości. No dobra, cztery.
1. Święta Panienka. Jej wizerunki poza kościołami są co krok, robi za św. Krzysztofa na dworcach i lotniskach zapewniając pomyślność podróżnym, ma funkcję św. Rocha od rzeczy niemożliwych, a takich spraw, umówmy się tu wierni mają wiele. Jest czarna, biała, kolorowa. Gipsowa, z brązu, z czego bądź.
2. Mate. To osobna historia, rytuał, celebracja. Termos jest jak talizman, bez niego nie wolno się ruszać, bo zdarzy się jakieś nieszczęście. Swoje tykwy i bombille noszą wszyscy – najlepiej to widać na dworcach, gdzie rąk już brakuje, bo tyle napakowali do waliz, toreb i siatek, ale na ramieniu jeszcze specjalna torba lub koszyk z mate.
3. Asado. Brzmi już jakoś sakralnie, a to nic innego niż grill. Ale Argentyńczycy uczynili z ognia i mięsa specjalną religię. Najlepsza wołowina zobowiązuje, dlatego spotkania przy grillu to celebra, a co druga restauracja specjalizuje się tylko w tym. Grilluje się też skromnie, bez produktów premium, streetfoodowo.
A same steki? Są boskie. Na ruszt trafia także kaszanka, kiełbaski, żeberka, warzywa, ale umówmy się – ja tu przyjechałam na steki i nie marnuję kalorii na nic innego jak polędwice, antrykoty, T-bony i tomhawki.
4. Piłka nożna, wiem wypada ją dopisać, ale to temat, który mnie niewiele interesuje. Choć narodowy sport to nie , a gra w Pato spopularyzowana przez rywalizujących gauchów.
NOTATKI Z PODRÓŻY 5 – Bez kompleksów.
Północ Argentyny nie ma takiego PRu jak Patagonia. Ta druga to mekka światowych turystów, raj dla podróżujących camperami, miejscówki dla miłośników trekkingu. Ta pierwsza cześć świata, trochę zapomniana, bo jak już, to raczej trafia na listę zwiedzających Boliwię czy Chile. Jedynie w czasie karnawału, który obchodzony jest tu hucznie i w sierpniowe święta maryjne zjeżdżają wozy transmisyjne do małych wiosek i fotoreporterzy z Nacional Geographic, by robić materiał o Pachamamma – święcie ku czci matki ziemi.
Dlatego turystów zagranicznych mało. Głównie Argentyńczycy, którzy jadą niczym my na Mazury lub w Tatry. W busiku, którym podróżujemy, przewodnik z dumą opowiada o swojej prowincji i co chwilę dodaje, że to i tamto mamy lepsze niż w Buenos Aires (na tyle na ile zrozumiałam oczywiście po hiszpańsku).
Choć niepotrzebne te kompleksy wobec magicznej Patagonii czy reszty kraju. To wciąż te same majestatyczne Andy, które zamiast lodowców, mają tu obłędne, różnorodne i kolorowe formacje skalne, a do tego unikatowe soliny. Te ostatnie sprawiają, że jeszcze dwa dni nie mogę doczyścić sandałów z soli.
I choć jest środek lata, to w wioskach na straganach setki szali i ciepłych skarpet z porządnej wełny alpaków, dużo rękodzieła i salami z lamy.
Wydaję więc pieniądze na próżniowo zapakowane salami, które poleci do kraju, magnesy z lamami i etno-naszyjnik.
Ps poprawna wymowa prowincji Jujuy to j czytane jako h.
NOTATKI Z PODRÓŻY 6 – Kultura czy natura?
Ja muszę mieć jedno i drugie. Choć nigdy nie wiem, co na mnie bardziej zadziała.
Wodospady Iguazu nie były na mojej liście, bo woda to nie mój żywioł. Może, jak starczy czasu, zobaczymy…
Starczyło. Na szczęście. Bo miejsce na styku Argentyny i Brazylii jest imponujące i nie przez przypadek ogłoszone jednym z cudów natury. Kto oglądał film „Misja” z De Niro (1986) to pamięta dobrze tę dżunglę i ciągnące się przez kilometry wodospady. Jadąc w tę cześć Argentyny (prowincja Misiones) mija się takie osady jak Wanda czy Maria Magdalena. Siedzę zapocona w tym autobusie kolejną godzinę, przeklinam w duchu klimat (co mnie podkusiło, przecież nienawidzę takiej wilgotności i ciepła), mijam drogowskazy z polskimi nazwami i myślę, sobie – szaleńcy czy odważni? Jakie historie musiały stać za decyzjami, by tu dotrzeć z kraju nad Wisłą. Czy tylko wizja taniej ziemi pod uprawę?
Dla zaspokojenia drugiego bakcyla, jak docieram na finał znów do Buenos Aires, kieruję kroki do tzw. MALBA (Museo de Arte Latinoamericano de Buenos Aires). Mam szczęście – eksponują tam dwie pracy Fridy Kahlo, za którą już mi się zdarzyło jeździć. Jest obraz „Diego i ja” i „Autoportret z małpą i papugą”. Może dlatego, że już widziałam większość Khalo, większe wrażenie robi na mnie ogólnie muzeum, które pokazuje sztukę twórców latynoamerykańskich. I choć nurty, style mi znane (są i impresjoniści i ci, zafascynowani kubizmem, abstrakcją itp.) to opowieści już inne. Ciekawe doświadczenie – oglądać znane i nieznane jednocześnie.
Twa też wystawa czasowa Cecilii Vicuña – pamiętam ją z prac w tkaninie z Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Tu, na wystawie w całość układa się jej chilijsko-międzynarodowa historia i opowieści m.in. o kobietach i o tradycjach rdzennych praktyk Inków – m.in. kipu (pismo węzełkowe, które zostało zakazane podczas kolonizacji).
I choć w podróży po Argentynie więcej natury, to cieszę się, że znalazło się i miejsce na kulturę w takim wydaniu, jak lubię.
NOTATKI Z PODRÓŻY 7- Czy Buenos jest boskie?
To już prawie koniec notatek. Zostało jeszcze ono – owe boskie Buenos, które mamy w głowach za sprawą Kory.
Chyba je sobie inaczej wyobraziłam. Że będzie bardziej przyjazne i do oswojenia w kilka dni. Nie jest. To moloch z kilometrami prostopadłych ulic, które krzyżują się jak kostki czekolady i układają w kolejne setki kwartałów. BA to ponad 40 dzielnic, które są do siebie bliźniaczo podobne, tylko niektóre lepiej zachowane. Palermo, Palermo Socho, Palermo Hollywood – tylko kierowcy autobusów wiedzą gdzie się jedno kończy, a drugie zaczyna, a wchodząc musisz podać gdzie jedziesz, by doliczyli odpowiednią taryfę. Jeden przejazd to od 270 do 350 ARS (1000 ARS = 1 dolar). Więc jest tanio i wszyscy jeżdżą autobusami, których są tu tysiące.
Buenos było boskie na pewno – pod koniec XIX wieku i jeszcze w XX, zanim przyszły kryzysy (i liczba mnoga jest tu niezwykle ważna). Nic dziwnego, że cały świat uciekał tutaj, leniwie przesypiał gorące południa, by do nocy włóczyć się po mieście, gdzie w kawiarniach siedzieli pisarze, tancerze i politycy. Dziś BA też żyje nocą, tak po 22.00 robi się tłoczno. W ciągu dnia, większy tłum robią psy, które wyprowadzają tu specjalni psi spacerowicze. BA żyje albo historią albo dniem dzisiejszym. Wszystko przypomina, że kiedyś było wspaniale i z żalem ogląda się ten upadek zapisany na ścianach pustych kamienic, w kolejnych dziurach na chodnikach i w miejscach po małych sklepikach, które upadły. Nie widać tu jutra i przyszłości, żyje się tu i teraz, pijąc kolejną butelkę wina malbec.
Tango ma albo twarz siedemdziesięciolatków w kapeluszach, którzy na placu San Thelmo tańczą zbierając potem datki do kapeluszy albo formę teatralnych show dla turystów, które są mało autentyczne.
I tylko sprzedawcy książek mają się wciąż dobrze – w tym mieście na jednego mieszkańca przypada najwięcej księgarni i pizzerii na świecie. Jedna z najciekawszych z nich to taka, która zajęła były teatr – i dziś widownię zastąpiły regały. Co do tych drugich, to pizza w wersji argentyńskiej ma niewiele wspólnego z tą włoską, ale ma się wspaniale. Jedzenie zresztą jest na każdym kroku – stąd nie można wyjść głodnym. I co ciekawe, nie ma wielkich różnic w jakości – cenę dyktuje bardziej dzielnica i lokal niż same produkty.
Przez wszechogarniający smutek przebijają się tylko ludzie – to jedyna znana mi stolica, która nie pędzi. Tu jest czas na wszystko, w szczególności na kolejną dolewkę mate. Wielu z nich, ma wciąż uśmiech na twarzy (choć statystyki podają, że ok. 40% Argentyńczyków żyje w niedostatku a często i w nędzy). A wszystkich łączy piłka – na co dzień wytatuowane barwy klubowe na co drugim ciele i codzienne oglądanie rozgrywek na domowych telewizorach lub w przestrzeniach publicznych. Wszędzie lecą mecze.
To miasto jest przewidziane na 90 minut. Jak mecz. By dziś wygrać, a o tym co jutro pomyśli się kiedyś indziej.