Tym razem sprawy potoczyły się wyjątkowo szybko: krótki sms od Asi i Jarka, że w piątek gotuje Diego, i że zakupy w zasadzie zostały już poczynione, zabraliśmy zatem odkopaną rezerwową butelkę wina z letniej wizyty w Toskanii i ruszyliśmy do Zabrza, by choć na chwilę w mroźnym klimacie poczuć się jak we Włoszech.
Ilość przystawek wystarczyłaby spokojnie na trzy osobne kolacje dla tuzina osób, ale tłumaczyliśmy to sobie niewinnie, że nasz apetyt rośnie wraz z spadkiem temperatury za oknem. Mieliśmy m.in. marynowanie w oliwie borowiki (fungi porcini), wielki kawał ostrego pecorino, który robił furrorę maczany w miodzie, kozi ser z czosnkiem lub z oliwą, a także moje osobiste odkrycie wieczoru: cipolle borettane – marynowane w winnym occie obłe czerwone cebulki.
Choć po 3 godzinach podjadania wszyscy deklarowali, że nie warto stawiać nawet wody na makaron, Dottore Diego i jego pomocnik magister Jarek zajęli się neapolitańskim spaghetti Garofato nr 9, by w finale podać go z owocami morza.
A potem znów wróciliśmy, do serów (w tym opowieści o casu marzu – owczym serze z Sardynii, który się zjada wraz z „mieszkającymi” w nim larwami), oliwek, aromatycznego ciasta, które zrobiła Kasia, grappy morelowej i… wina.