Ponad 3000 km za mną. Północ – Południe. Kilkanaście miast, prawie miesiąc w podróży i rozpusta jedzeniowa. Każdy pytał mnie, dlaczego Wietnam? Bo nie Tajlandia. Bo chciałam zobaczyć kraj, który nie jest rozdeptany przez turystów. Bo wolę podróż od turystyki.
Zakochałam się w wietnamskiej gościnności i życzliwości. W kuchennej prostocie i różnorodności. W miastach, które nie śpią i serwują jedzenie 24/7, w małych wioskach i etnicznych daniach, w nieznanych mi rybach serwowanych przy brzegu Mekongu, owocach morza przy plażach, naleśnikach, sajgonkach, kiełkach, ziołach, sosach i kawiarniach na chodnikach. Umami w pełnej okazałości, względna ostrość i świeżość, jakiej nie zna Europa.
Jedźcie i jedzcie – nie ma sensu robić listy tego co jadłam i gdzie – w Wietnamie można rekomendować 90% miejsc. Pozostaje niezmienny dylemat: ryż czy makaron? :-)
No i koniecznie zabierzcie w podróż lekturę „Czołem, nie ma hien” Mellera. A kto nie może – zapraszam do katowickiej Little Hanoi na ul. Staromiejskiej, gdzie smaki Wietnamu są po prostu autentyczne i wierne temu, co gotują od Ha Long po Sajgon.