To był mój pierwszy raz. Belgia. Kraj kulinarnego sacrum i profanum. Bo przecież jak można równocześnie być dumnym z frytek dodawanych do wszystkiego (w tym do owoców morza), a z drugiej strony eksportować najlepszej jakości kakao na wyrafinowane smaki pralinek? Można. Do tego warzyć tysiąc gatunków piwa – potocznie mówi się że Belg przez 360 dni w roku codziennie pije inne piwo – pozostałe 5 dni zostawia sobie na te, których jeszcze nie ma w sprzedaży, ale już ktoś właśnie pracuje nad ich recepturą.
W Antwerpii trzeba zgubić się w uliczkach za katedrą – by zjeść mule w pięciu smakach (najlepsze z czosnkiem) albo zjeść popularną zapiekankę z cykorią i szynką. Albo dać się zwabić uśmiechem Argentyńczyka, który zaprasza do siebie na steki z dużą porcją frytek. Trzeba wylać gorącą czekoladę w kwadraturę chrupkiego gofra na ulicy albo iść rano do pubu, by z emerytami przy piwie przeglądać wydania najważniejszych brytyjskich czy francuskich gazet.
Przy katedralnym placu spotkaliśmy młodego kelnera (studiuje antropologię w Holandii), z którym rozmawialiśmy o śląskim słowie „putek” oraz o pracy wolontariusza na świecie, w innym miejscu dziewczyna za barem nakreśliłam nam miejsca na mapie, których nie odwiedzają turyści i warto tam wpaść choć na chwilę. Dawno nie spotkałam się z taką życzliwością i normalnością (nie mylić z wyuczoną uprzejmością powszechną w branży usługowej). Cieszę się też, że odkryłam miejsce, gdzie w okazałym miejskim pałacu wyrabia się czekoladki o często niespotykanych smakach – tę z aromatem lawendy w gorzkiej czekoladzie będę długo pamiętać (Paleis op de Meir 50 | Antwerp). Wieczorem koniecznie trzeba wpaść do pubu na tyłach katedry – gdzie trunkom wyrabianym często w klasztorach, i samym pijącym przyglądają się wszyscy możliwi święci – drewniane figury tworzą na prawdę oryginalne wnętrze… W Brugii nie można opuścić miasta bez wizyty w muzeum czekolady – ale to już historia na osobny post z serią wielu zdjęć :-)