Podróże kształcą. Jak się przekonałam kilka dni temu, lekcję można odebrać w domu nie ruszając się o kilometr, a nauka nie zawsze musi być pożyteczna. W weekend gościłam dwie młode Kanadyjki, choć mówią o sobie z dumą, że są mieszkankami Quebecku. Postanowiły przygotować dla mnie kultowe danie nie tylko Montrealu, ale i całej Kanady. Kiedy zapytałam o potrzebne składniki odpowiedziały: frytki, ser mozarella (oryginalnie powinien być tzw. fromage skouik-skouik), a sos mamy przy sobie w plecaku. Ostatnie słowa wzbudziły mój niepokój – jak to, są od dwóch miesięcy w podróży po Europie i mają ze sobą słoiki z domowym daniem? Na stole pojawiła się jednak saszetka z sosem instant, którego skład zajmował pół strony opakowania. Kiedy zaproponowałam, że obiorę chociaż ziemniaki na frytki, Azzy i Noemie zaprotestowały, że to zajmuje tyle czasu, że nie warto. Zróbmy takie gotowe, z piekarnika – dodały – i jedna z nich udała się do sklepiku po mrożoną porcję. Poległam – jako gospodyni goszcząca dwie osoby w swoim domu nie chciałam robić im przykrości i nie komentowałam złośliwie, że zachwyt przetworzonym jedzeniem mamy już w Polsce na szczęście dawno za sobą i lata 90. minęły. Pół godziny później degustowałam pół chemiczne „poutine” – frytki zatopione w sosie pieczeniowym z roztopionym serem. Mieszkanki Quebecku zachwycone swoją pracą mówiły, że smakuje jak w domu, a ja robiłam dobrą minę do złej gry opowiadając o tym, jak się robi ciasto na polskie pierogi. Dzień później zapowiedziała się u mnie na nocleg para studentów z Hiszpanii – autostopowicze mieli dotrzeć wieczorem i wysłali wiadomość, że Eric chętnie przygotuje coś na kolację. Tym razem lista produktów była bezpieczna: oliwa, jajka, ziemniaki, cebula. Wiedziałam, że czeka mnie klasyczna tortilla española. Eric, jak się okazało gotuje wg przepisu swojego ojca, który prowadzi lokalne bistro w Barcelonie. Po 30 minutach na stole czekał na nas pyszny gorący omlet ziemniaczany. Trzy składniki – zupełnie odmienne kulinarne historie.