Kilka minut po zarezerwowaniu biletów lotniczych wiedziałam już, gdzie chce iść na pizzę i gdzie eksponowane są dwa obrazy Caravaggia, których jeszcze nie widziałam. Poczytałam jeszcze o słynnych śmieciach, mafii, i o św. Januarym. Nie spodziewałam się jednak miasta, które ma w sobie tyle skrajności, i jest tak niepodobne do żadnego innego włoskiego miasta, w którym wcześniej byłam.
Raz do roku, nie wiadomo gdzie i kiedy ruszam na siostrzany wyjazd. Kiedy zadzwoniła Kasia i usłyszałam w słuchawce: „Neapol? Grudzień?” wszystko było jasne. Mrok o 16.00 nie służy pierwszym wrażeniom, wiatr unoszący śmieci, niedziałające latarnie i ciemne podwórka, w których ukryte są hotele dla turystów. Ale po około dobie wszystko jest już oswojone.
W grudniu nie ma prawie żadnych turystów, w muzeach nie trzeba stawać w kolejce do obrazów, w najsłynniejszej pizzerii nie dość że nie ma kolejek, to działa tylko jedna sala wypełniona mieszkańcami z sąsiedztwa. Miasto przygotowuje się do świąt, na ulicach artyści rzemieślnicy eksponują swoje projekty szopek, z których są znani na całym świecie, w drewnianych skrzyniach leżą kilogramy świeżo zerwanych pomarańczy, które owocują tu kilka razy w roku, na ręcznie robiony makaron skrawane są grube płaty parmezanu, a od świtu do nocy policjanci patrolujący miasto krążą od kawiarni do kawiarni zamawiając przy ladzie espresso.
Neapol jest ubogi, nieszczęśliwie zaniedbany, bez witryn Prady, z zdezelowanymi autobusami i pociągiem grubym od kolejnych warstw graffiti. Ale jest bogaty w smaki. Między uliczkami znaleźć można liczne bary, w których mnożą się różne przekąski, tanie plastry bakłażanów w cieście za 20 centów, kruche i słodkie sfogliatelle, wreszcie pizzerie na 4 stoliki z papierowym obrusem. Jeszcze pierwszego dnia, po odłożeniu walizek poszłyśmy do Da Michele (działa od 1870 roku). Gdyby nie drzwi obklejone dziesiątkami naklejek rekomendujących to miejsce, pewnie szukałybyśmy długo, bo tak niepozorne i skromne jest to miejsce. Siadłyśmy blisko rozgrzanego pieca, do którego pod nadzorem starszego mistrza młody dorzucał kawałki bukowego drewna, by utrzymać idealną temperaturę do wypieku neapolitańskiej pizzy. Podglądałam mistrza od ciasta, z drożdżowej kuli wyrabia placek tylko jedną ręką, dokładnie 9 ruchami zawsze, potem smaruje go sosem, rozrzuca skrawaną mozzarellę, z kosza dobiera dorodne liście bazylii i do pieca. Ciasto jest odpowiednio cienkie, z chrupkim brzegiem o lekko gorzkawym spalonym smaku, a środek jest… długo nie mogłam znaleźć słowa, ale ostatecznie wiem, że kremowy. Aksamitny, jak w śmietanie, a to przecież masa pomidorowa, która w połączeniu z bawolą mozzarellą, która puszcza soki, zostawia genialny, gorący, delikatny smak. Tajemnica tego miejsca tkwi chyba w tym, że najpierw jesteś nieufna, że coś tak prostego może wybornie smakować, potem jest cisza podczas jedzenia, by nie zakłócić ani momentu degustacji, a potem wychodzisz i mówisz o tej pizzy 4 godziny wracając do tematu raz na dzień. Kto będzie w okolicy, niech idzie. Najlepiej wydane 4 euro na pizzę w życiu. Dwa dni później trafiłyśmy też do Pizzerii Lombardi działającej od 1892 roku, pełnej Włochów celebrujących niedzielny obiad, popijając dania domowym, świeżym winem. Pojechałyśmy też do Sorrento, zatoki znanej z cytrusowych upraw i boskiego limoncello.
Do bagażu podręcznego udało mi się upchać kilka cytryn z Amalfi, pomarańcze, pudełko oliwek, trochę wędlin i makaron.
Co za miejsce… Odstraszając dla grzecznych turystów, niebezpiecznie uwodzące dla smakoszy. Wiem, że wrócę tam przy pierwszej możliwej okazji.